Dziennik jachtowy przeznaczony jest raczej dla mnie i moich przyjaciół żeglarzy. Dla reszty użytkowników tego bloga będzie to straszna nuda, bo przecież żeglarstwo jest właśnie takie:)
W drodze z Puerto Madryn do Port Stanley na Malvinach.
08.11.2008 sobota
Wyszliśmy z Puerto Madryn na Golfo Nuevo zaraz po ustaniu patagońskiej burzy piaskowej lecz przy dobrej szóstce. Po wyjściu na Ocean z osłoniętych wód zatoki wiatr zupełnie osłabł. Dopiero gdy przyszła kolej na moją wachtę ze względu na czas zwaną świtówką 04 00 do 08 00 zaczęło się stopniowo rozwiewać, od czwórki, potem sześć, przy siódemce ratowaliśmy już zacerowaną wcześniej w miejscowym zakładzie tapicerskim genuę i postawiliśmy małego foka. W samą porę, bo zaraz zrobiło się osiem B. – fale jak domy – powiedziała Ala, -tak, ale jeszcze nie dziesięciopiętrowe, stwierdziłem optymistycznie, po czym właśnie takie zaczęły się pojawiać.
09.11.2008 niedziela
Mimo walki z sobą część załogi odmówiła śniadania, jak odmówią obiadu to będziemy karmić ich dożylnie. Na pokładzie pojawił się zabłąkany na Oceanie gołąb. – Pigeon, powiedział ucieszony Erki, - maybe we send the letter! – Yes its Selmas pigeon post! :)
Do Malvinów zostało nam 450 Mm. Gps pokazuje przewidywany czas przybycia ETE równy 68 godzin.
10.10.2008 poniedziałek
Po psiej wachcie wiatr nam klęknął więc, więc kataryna i suniemy na silniku 6 węzłów. Barometr pokazuje, że ciśnienie stale rośnie. – Spokojnie Norbi, powiedział Jerzy, - jak ciśnienie rośnie to kiedyś musi zacząć też spadać.
Na pokładzie znowu pojawiło się życie. Każdy ma tutaj swoje ulubione miejsce. Ewa w koji, Ala za sterem, ja w kambuzie, Skiper w rufowej, Erki pojawia się wszędzie i krząta się bez większego celu. Pisałem już, że żeglarstwo w takich warunkach to straszna nuda, więc dla jej zabicia czytam książki i zajmuję wolny czas w kambuzie przygotowując posiłki. Dziś będzie pikantna Chińszczyzna.
W końcu stało się jak przewidział Skiper. Ciśnienie poleciało w dół o 7 Hpa i wieje teraz dobra szóstka. Na samej gieni suniemy 8 węzłów, GPS podaje ETE 46 godzin, Ala zaobserwowała nowego albatrosa, nie wiadomo jeszcze co to oznacza.
11.11.2008 wtorek INDEPENDENS DAY
Z okazji święta odzyskania niepodległości zarządzono uroczystą akademię połączoną ze śpiewaniem patriotycznych pieśni i wydano załodze nie mającej właśnie wachty po 50 gram whisky.
12.11.2008 środa
Godzina 02 10. Dziś psiaka popłynie z nami nasz nowy kolega autopilot. Brak wiatru i naprawdę historyczna chwila, pierwszy raz po dwóch latach autopilot na Selmie został uruchomiony. Mam więc teraz czas by trochę pozapisywać i pomęczyć Was swoimi grafomańskimi wynurzeniami.
Godzina 03 15 (UWAGA NUDA, NIE CZYTAĆ, OSTRZEGAM! STRATA CZASU )
Przed dziobem widać łunę wstającego słońca, za rufą zachód księżyca. Dzień wita się z nocą, noc żegna się z dniem, jestem gdzieś pośrodku nich. To trochę tak jak z krańcem Świata, o którym już wiem, że go nie ma. Wszystko ma swój początek i koniec zarazem, bo gdzie coś się kończy najczęściej zaraz coś się zaczyna. Wszechświat nie znosi pustki.
Płynąc kilka dni w Oceanie najpierw zatracam poczucie czasu by z dnia na dzień coraz bardziej czuć się jego częścią, coraz to mniejszą częścią by w końcu stać się jednością. Płyniemy w miejsca dla nas nieznane, pozwala to nam czuć się prawie jak dawni odkrywcy.
Między brzegami lądu jesteśmy związani z Oceanem na dobre i na złe, skazani na siebie, dlatego też lepiej polubić swoje wzajemne kaprysy, niedoskonałości, zaakceptować niewiadomą, która jutro nas spotka. Nie mamy na to żadnego wpływu, wszystko wydaje się być zapisane u góry ....
Tylko ten dziennik przypomina mi jaki dziś dzień, lecz zupełnie nie zwracam na to uwagi, potrzebne jest mi to tylko dla chronologii, by poskładać zapiski jedną całość. Dosyć przemyśleń na dziś i tak Was zmęczyłem....
Godzina 04 10 Autopilot pochodził trzy godziny i właśnie zaczęło wiać. Postawiliśmy genuę, którą po 10 minutach musieliśmy zrolować, bo zrobiło się siedem i tężeje, więc zakładamy małego foka. Ocean znowu położył mnie odpoczywać mówiąc dobranoc i żegnając swoim słonym buziakiem -)
Godzina poranna.
Na mapie pokazały się już Malviny, GPS pokazuje 36 godzin do waypointa. Zrobiło się bardzo zimno i wietrznie, dociera do nas zimny antarktyczny prąd. Żegluje się dobrze, na zewnątrz trzeba ubierać się trójwarstwowo. Zakładam więc najpierw spodnie z cienkiego polaru, potem ogrodniczki z najgrubszego polaru z membraną przeciwwiatrową i na to sztormiak. Obowiązkowa jest czapka i rękawiczki. Wiosna w pełni....
Godzina wieczorna.
Lecimy 11 węzłów. - The girls in Port Stanley are waiting, lets go faster, żartuje Erki budząc mnie na wachtę o 20 00. My to zawsze załapiemy się na robotę (prawda Prosiaczku):), zwijanie bezana, zmiana genuy na foka itd... bo zaczyna solidnie wiać jak zwykle na mojej wachcie. Wieje dobre 8 B, a ja mam zamarynowane na kolację steki. Takich planów się nie zmienia, więc o 22 00 są już gotowe na stole, ugrilowane jak trzeba, pyszne, soczyste, sprężyste, zarumienione steki z polędwicy wołowej, argentyńskiej polędwicy wołowej i to przy ósemce.
Większość wachty spędziłem w kambuzie i messie i co może Ocean się o mnie nie upomniał, a i owszem, dziad zawinął się przez drzwi, mostek i pocałował mnie słoną wodą prosto w plecy. Jesteśmy na siebie skazani :)
13.11.2008 czwartek
Jest rano godzina 05 00 a tu nie siadło, przeciwnie stężało do dobrej dziewiątki B. Na małym foku jedziemy równe 10 węzłów, ciśnienie leci w dół, do wysp mamy 40 mil, ale czy w nie trafimy.
Cała załoga w komplecie siedzi na mostku, wieje teraz równa dziesiątka, Ocean pokazuje swą grozę i piękno. Nie mam obaw, jestem spokojny w końcu jesteśmy jednością....
Godzina 09 40. Jesteśmy w ciężkim sztormie, wiatr zrywa fale, na wodzie zadymka od kropli wody wyrywanych ze szczytów fal, które można nazwać fenomenalnymi. Płyniemy połówką, chlapie nam w twarz, fale przelewają się przez pokład, teraz faktycznie są jak góry. Pierwszy dostrzegam brzeg wyspy, jesteśmy od niej 3,5 Mm, lecz z powodu zadymki nie było widać ich wcześniej.
Godzina 12 40. Selma na małym foku pędzi do 18 węzłów. Zaraz musimy go zrzucić, ubieram więc cały eqipment.....
Razem z Jerzym idziemy na dziób, nie mogło się skończyć inaczej, wystarczają dwie fale, które przelały się przez nas, jak kąpiel w basenie. Krople wody wyrywane z jej szczytów są jak grad i walą nas po pyskach. Zrzuciliśmy. Sztormujemy teraz na silniku pod wiatr by dopchać się jak najbliżej brzegu i wejścia do fiordu prowadzącego do Port Stanley. Mimo dużej mocy prawie stoimy w miejscu, czekamy aż siądzie i puści nas w stronę portu.
Właśnie dostaliśmy prognozę pogody na irydium. Nad Południowym Atlantykiem szaleje bardzo silny sztorm, a my jesteśmy w jego środku, o w mordę cóż za odkrycie....
Godzina 18 30, udało się wpuściło nas do środka fiordu. Po całym dniu sztormowania, płyniemy już do celu po w miarę równej wodzie. Znaleźliśmy nawet sieć komórkową, niestety nie ma roamingu z naszymi operatorami, wiec nie mozemy nigdzie zadzwonic
Godzina 20 40. Pijemy za szczęśliwe ocalenie. Kolacja, wino, steki, odpoczynek. Jutro podbój wyspy bo dzisiaj wszystko już jest zamknięte.