Sobota 15.11.2008
Z wczorajszych kłopotów związanych z poszukiwaniem otwartej wypożyczalni samochodów wyciągnęła nas Ewa. Tak skutecznie próbowała znaleźć możliwość wycieczki na Volunteer Point, że w końcu ktoś się nad nami zlitował i zgodził się nas tam zawieźć. Po godzinie drogi stwierdziliśmy, że sami byśmy tam nie trafili. Jechaliśmy tam po zupełnym offroad, w znaczeniu dosłownym. Nasz wielki dżip pokonywał strome wzniesienia, zjazdy, przejazdy przez rzeki i błota. Aż dziw bierze, że ani razu się nie zakopaliśmy. Wyprawa zakończyła się sukcesem. Wielka kolonia królewskich pingwinów na pięknej karaibskiej plaży z turkusową wodą zachwyciła nas bardzo. Tysiące pingwinów, które widzieliśmy prawie jadły nam z ręki, młode, jeszcze nieopierzone, szare roczniaki domagały się jedzenia piszcząc przeraźliwie. - Jak to, rodzice karmią małego przez rok - zdziwił się Jerzy, - tak, co w tym dziwnego, Ty karmisz swoje dzieci już przez przeszło 20 lat i końca nie widać, zażartowałem....
Po drodze mijaliśmy jeszcze pozostałości po wojnie, pola minowe, wrak rozbitego helikoptera oraz ciekawe miejsce Boots Hill, gdzie ktoś znalazł buta, powiesił go na kołku a po kilku dniach przyłączyli się do tego zwyczaju inni.
Dla backpeckersów nawet jak wypożyczycie auto wątpliwe jest dostanie się nim na Volunteer Point, jeśli nie znacie drogi. Weźcie więc auto z kierowcą za bandycką cenę 450 dolców max 5 osób. Inna możliwość to helikopter.
Dziś szykujemy się do wypłynięcia, bo mamy już dosyć angolskich zwyczajów. Kulinarna, kulturowa i rozrywkowa masakra. Internet, jeśli już jest to 1 funt za 10 minut, telefony nie działają, jedzenie tłuste nie do strawienia, zamykają wszystko o 21 00. Lepiej żeby Malwiny były argentyńskie....