Geoblog.pl    norbinho    Podróże    Wyprawa na kolejny koniec świata    Jeszcze w domu:)
Zwiń mapę
2008
29
paź

Jeszcze w domu:)

 
Polska
Polska, Świdnica
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Więc zaczynamy:)
W poniedziałek 3 listopada wyruszam! Kolejny raz na koniec Świata, kolejny koniec Świata i kolejny trzeci raz do Patagonii.
Tytułem wstępu napiszę tutaj kilka moich nudnych rozważań na temat krańców Świata, które jednocześnie są jego początkami:)
Pierwszy raz zobaczyłem koniec Świata w 2000 roku w Andach gdy z przyjaciółmi trekingując dookoła Huaskaran trafiliśmy do peruwiańskiej wioski na błotnistym szlaku, gdzie indiańskie dzieci kaszlały, zapewe od trawiącej je gruźlicy, a domki z gliny miały tylko drewniane okiennice. Po drodze w wysokich górach mijaliśmy:
- ciężko pracujących peruwiańskich chłopów uprawiających malutkie tarasowe poletka kukurydzy za pomocą oskardów,
- "wycieczkę" angoli którzy bardzo zdziwieni, że targamy nasz cały equipment na własnych plecach zignorowali naszą obecność (no tak łosie - pomyśleli angole, -targają plecaki, namioty i żywność a od czego są osły i indianie?) [wyraz angole celowo piszę z małej litery ze względu "na dość" lekceważący stosunek...]
- rozkładającego się w strumieniu padłego osła, którego woń czuć było na 200 metrów wcześniej.
-wszechobecne błoto i stada krów pasących się na andyjskich połoninach.
Nie na darmo pytając w wypożyczalni sprzętu w Huaras czy możemy pić wodę ze strumienia, czy też raczej butelkowaną mineralną, uprzejmy Peruwiańczyk odparł z uśmiechem: "ja piję ze strumienia, ale wy kupcie lepiej w butelkach:) ".
Wieczorem w obozowisku, na polanie pod szczytem góry, piliśmy czerwone chilijskie wino, robilśmy ognisko, które z powodu wszechobecnej wilgoci bardziej tliło się niż paliło, za to rozgwieżdżony nocny nieboskłon i "cruz del sur" przyświecały nam butelkę z mocnym i wyraźnym carmenere. Był to jeden z najpiękniejszych widoków gwaździstego nieba....

Kolejny koniec świata znalazłem trzy lata później, podczas drugiej wyprawy do Ameryki Południowej, tym razem do Argentyny i Chile. Na Atacamie w Argentynie gdzie jadąc z Salty przez San Antonio de Los Cobres i Salinas Grande do Humahuaca, przejeżdzając przez wioskę Toro Muerto, znowu dzieci proszące nie o pieniądze tylko o "carmelito" (słodycze), ten sam kaszel od wszechobecnego kurzu, ta sama wszechobecna bieda.
W końcu po podróży na południe poprzez miłą Mendozę, przełęcz Los Emperadores, zatrzymaliśmy się w Santiago de Chile, które w porównaniu z Buenos Aires jest wioską z pięknym zabytkowym metrem.
Dalej już południe, Puerto Mont, prom do Coyaqiqae, skąd (1 maja 2003 a więc swięto pracy) dostaliśmy się do zapomnianego miasteczka w Andach - Puerto Ibanez. Tam, szukając o 2 w nocy jakiegokolwiek Hostelu, po bezskutecznych próbach przespania się chociażby na policyjnym posterunku, skąd także nas wywalono, spotkaliśmy dwóch podchmielonych Chilijczyków. Na pytanie o hostel, jeden z nich zaprosił nas (4 dużych białych facetów z plecakami) do swojego domu, gdzie jego mama poczęstowała nas herbatą, suchym chlebem, po prostu tym co miała. Po czterech godzinach snu obudziła nas wspomniana "madre" bo zaraz odpływa nasz prom do Chile Chico. Po dotarciu tam wsiedliśmy do autobusu, który zawiózł nas do Argentyny do El Calafate, gdzie lodowiec Perito Moreno o wschodzie słońca dawał niesamowite wrażenie błękitu. W El Calafate spotykamy Ignacio z Mendozy, z którym jedziemy do Puerto Natales i już w piątkę udajemy się w dalszą podróż z wypożyczonymi namiotami do parku Torres del Paine. Potem jest tylko Punta Arenas, Rio Galegos, w końcu "prawdziwy" koniec świata Usuahia, która wkrótce po otworzeniu się nowych horyzontów okaże się nie tak do końca mitycznym "fin del Mundo:)"
Podobno za Usuhaia nic już nie ma, przez pięć lat żyłem w nieświadomości, myślałem tak aż do lutego 2008 roku, gdy okazało się że owszem jest i to bardzo wiele. Po zamustrowaniu na pokład Selmy, ruszamy na drugą stronę Kanału Beegla z Usuhaia do Puerto Williams w Chile. Mała wojskowo- rybacka osada, powstała w 1955 roku. Cumujemy do barki, gdzie jest bar, mekka Capehornowców, otwarty codziennie od 22 00. W "rynku" Puerto Williams, na ceracie Seniora serwuje najlepszą "casuela de mariscos", empanadas i wspaniałe wino "casilliero del diabolo". Co do jednego jestem pewny, bardziej na południe nie ma już żadnych restauracji:) Po dwóch dniach docieramy do Cabo de Hornes. Wiatr 11 B urywa głowy, ale decyzja może być tylko jedna, wsiadamy w kombinezonach na dinghy i lądujemy na osławionej Skale. Z butelką whisky idziemy odwiedzić latarnika, który mieszka tam z żoną i maleńkim dzieckiem.
I znowu dylemat. Czy koniec świata jest już tu?
Im bardziej szukam, tym bardziej wątpię, że gdzieś on jest.
Tyle tytułem wstępu.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (23)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (2)
DODAJ KOMENTARZ
M a d a
M a d a - 2008-11-03 17:24
Norbuś, trzymam kciuki :) Niech będzie szaleńczo i niezapomnianie w jak najbardziej pozytywnym sensie. Pozdrawiam serdecznie w Dniu Pierwszym :)
 
szymek2222
szymek2222 - 2008-11-03 19:36
Niczego sie nie bój, dasz radę! BĘDZIEMY PODRÓŻOWAC RAZEM Z TOBĄ. Tylko pisz! Pozdrawiam Radża&Family
 
 
norbinho
Norbert Karwowski
zwiedził 4% świata (8 państw)
Zasoby: 41 wpisów41 26 komentarzy26 437 zdjęć437 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
24.03.2003 - 30.03.2003
 
 
24.01.2009 - 28.04.2009
 
 
29.10.2008 - 04.12.2008